wtorek, 16 kwietnia 2013

Kościół dla ubogich

Dawno nie pisałem, ale mam nadzieję, że jeszcze ktoś mnie czyta. Nie znaczy to, że nie przeżywałem abdykacji Benedykta, że nie zachwycam się - jak wszyscy - papieżem Franciszkiem. Po prostu nie miałem nic do powiedzenia. Jako sceptyk, a może i cynik, czekałem na coś konkretnego.

Konkretem okazała się reakcja  niektórych naszych kościelnych hierarchów na pierwsze i na razie chyba podstawowe przesłanie nowego papieża. A mianowicie ględzenie o ewangelizacji jako podstawowej roli Kościoła, transcendentym i w ogóle najlepiej wyłącznie metaforycznym rozumieniu ubóstwa i ubogich, itd.

Ostatnimi czasy do ubogich nie należę. I odkąd nie należę, staram się pomagać innym w miarę możliwości. Ale wiele lat życia spędziłem w strachu o to, czym następnego dnia nakarmię siebie i swoje dziecko. Wiem, co to jest ubóstwo choć nie do końca. Bezdomność znam raczej z młodzieńczych przygód, niż autentycznej walki o przetrwanie i tu zapewne nie wystarcza mi nawet wyobraźni. Ale szacunek mam.

Powiem wam, z czym mnie się kojarzy Kościół ubogi i dla ubogich. Nie z czarnymi butami papieża i brakiem tiary czy pelerynki. Kojarzy mi się z sytuacją, w której osoba choćby taka jak na zdjęciu, często wysiadująca pod kościołem przed mszami i nabożeństwami, po skończonej liturgii jest witana przez księdza i prowadzona na plebanię na obiad. Proszę mi nie zawracać głowy wielkimi programami "nowej ewangelizacji," sympozjami liderów chrześcijańskich, tweeterem w wykonaniu biskupów i tym podobne. Proszę mi pokazać, jak ludzie Chrystusa naśladują Go w karmieniu ubogich, pojeniu spragnionych i przyodziewaniu nagich. Nie tylko delegują do tego siostry, najlepiej jeszcze egzotyczne, na końcu świata od Matki Teresy.

Jak powiedziałem, wiele lat życia spędziłem w ubóstwie. Nie tak skrajnym, to prawda, ale też przez to nie tak rzucającym się w oczy. Poza wąskim kręgiem znajomych o moim ubóstwie nie wiedział nikt. Żaden ksiądz też nie. Ale też i żaden się nie zainteresował. Po kolędzie przyszedł, głową i "spryskiwaczem" pokiwał, kopertę wziął i nawet nie upomniał, że na mszę nie chodzę bo nie miał o tym pojęcia. A skąd miałby mieć? Czy w ogóle kiedykolwiek usiłował poznać kto w tym bezimiennym tłumie stoi? Może poza kilkoma najaktywniejszymi parafianami, paroma osobami co ostatnio zamawiały msze, jednym czy drugim krnąbrnym gimnazjalistą nikogo przecież nie zna.

Wiecie, co najbardziej jak dotąd ujęło mnie w gestach papieża Franciszka? Nie jego buona sera, nie żelazny krzyżyk, nawet nie podróż autobusem czy śniadania w hotelowej stołówce. Ale jego wyjście przed drzwi kościoła po którejś z pierwszych mszy i rozmowy z parafianami. Z konieczności krótkie (bo każdy chciał) i sterowane przez ochronę (bo w końcu nic nie wiadomo), ale jednak. Takie sceny widywałem dotąd wyłącznie w amerykańskich serialach z pastorem a nie księdzem w roli głównej.

Uświadomiłem sobie po uczestnictwie w pewnej wspólnotowej liturgii, gdzie ksiądz od ołtarza zawołał po rozesłaniu jakąś Magdę, czy Łukasza do zakrystii, że tego mi strasznie brakuje. Księdza, który znałby mnie po imieniu, który wyciągnąłby do mnie rękę na przywitanie. I brakuje mi świadomości, że gdyby wszystko inne zawiodło, to zawsze mógłbym pójść, czy chociaż dziecko posłać na plebanię na miskę ciepłej zupy.

Owszem, ewangelizować trzeba. Ale czemu nikt księżom w seminarium nie wtłacza do głowy, że najlepiej ewnagelizuje się - tak jak w ogóle wychowuje - własnym przykładem? Niestety, do tego nie wystarczy świetlany przykład jednego papieża, choć wciąż mam nadzieję, że on coś zmieni. Zmieni proboszczów i wikarych, a może nawet kiedyś i biskupów? Zmieni patrzenie na kościoły jak na budynki w których tylko odprawia się kadzidlane liturgie i na plebanie jak zamki warowne o biskupich rezydencjach milcząc już miłosiernie. Niech one będą miejscem, w którym można spotkać przyjaciela, człowieka, który pomoże, wysłucha, a nie tylko oceni, kasę weźmie i papierek podpisze.

Zróbmy to, proszę księdza. Wywieśmy na drzwiach nie tylko godziny otwarcia kancelarii parafialnej, ale też godziny spotkań każdego księdza, godziny otwarcia salki na świetlicę, jadłospis dla potrzebujących, plan zajęć dla dzieci... cokolwiek. Otwórzmy plebanie i zaprośmy ludzi. Tych "braci Moich najmniejszych," którym mamy służyć. Jestem pewien, że przyjdą, jeśli tylko poczują się naprawdę zaproszeni.

Nie mówię, że mamy od razu zamieniać kościoły w noclegownie. Papież, mam wrażenie, też tego nie powiedział. On tylko pokazał, że własne świadectwo jest mocniejsze niż najpiękniejsze słowa. Ot, taka stara prawda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.