wtorek, 30 kwietnia 2013

Ideologia gender



Zacznijmy od tego, że poza przekazem katolickim nigdzie się z tym terminem nie spotkałem. Nie znalazłem żadnego manifestu, programu czy choćby grupy wyznającej ową, tak ponoć modną, ideologię. Wiem tylko, że gender to dziedzina nauki, z pogranicza bodaj psychologii i socjologii, zajmująca się społeczną rolą płci w zachodniej kulturze.


 Jeśli cokolwiek postulują specjaliści tejże nauki, to jest to zmniejszenie stereotypizacji w wychowaniu człowieka od najmłodszych lat. Pokazanie, że nie każdy chłopiec lubuje się wyłącznie w samochodzikach i pistoletach, a nie każda dziewczynka interesuje się lalkami i chce mieć długie włosy. Większość z pewnością tak, ale psychologom chodzi raczej o podążanie za potrzebami dzieci w tej dziedzinie, niż ich usilne apriori kształtowanie.

Czy są to dobre postulaty, tego nie wiem, jako że psychologia jest mi raczej obcą dziedziną. Ale nie jest to żadne czary-mary i z całą pewnością nie ma nic wspólnego z bredniami, jakie na ten temat ostatnio wysłuchuję od różnych księży.

To, że "każdy może sobie wybrać, czy jest mężczyzną, czy kobietą," to wierutna bzdura i nikt rozsądny czegoś takiego nie powtarza. Taki problem dotyczy może kilku osób na każde 100.000 ludzi, czyli jakiegoś ułamka procenta. Są to ludzie z zaburzeniami tożsamości płciowej (to także termin psychologiczny). Pozostała, znakomita większość społeczeństwa, nawet postawiona przed takim wyborem już w bardzo wczesnym dzieciństwie wątpliwości tutaj nie ma. I mieć nie będzie, cokolwiek by na ten temat sądzili eksperci w sutannach.

Owszem, są bzdury i z drugiej strony, tego nie neguję. Podobnie jak rasowa poprawność polityczna tak i usiłowanie zniesienia dyskryminacji na tle orientacji lub tożsamości płciowej, niesie czasem ze sobą absurdy. Takim absurdem jest dla mnie na przykład postulat nazywania ojca i matki rodzicem 1 i rodzicem 2. To akurat po to, aby nie urazić rodziców homoseksualnych.

Ja już kiedyś pisałem, że homoseksualne jest jakieś 7% populacji. Załóżmy, że większość z tej grupy jest w stałych związkach, to daje powiedzmy 6% ogólnej populacji. Załóżmy dalej (co jest chyba już sporym nadużyciem, ale ja nie jestem socjologiem), że większość z tych związków wychowuje dzieci. To takich dzieci, które faktycznie potrzebują w dokumentach niepodkreślania płci rodziców jest może 5% wszystkich. I nie rozumiem, dlaczego z tego powodu pozostałe 95% dzieci musi się temu podporządkować. To nie można stworzyć oddzielnego wzoru dokumentu dla tych, którzy tego potrzebują? Bo co, biurokracja się zawali?

Inny przykład: wyrzucić z podręczników i lektur dla najmłodszych określenia mama i tata jako tworzących rodzinę. A po co? Czy coś to zmienia? Aby pokazać, jak bardzo w tym momencie nie doceniamy prostoty i naturalności dzieci, przytoczę anegdotkę, którą przeczytałem kiedyś na Facebooku. W tłumaczeniu brzmiała mniej więcej tak:

"Jako że mój brat jest homoseksualistą, stanąłem przed niewyobrażalnie trudnym i przerażającym zadaniem przekazania mojej pięcioletniej córce prawdy na temat homoseksualizmu. Spytała mnie bowiem: "Tato, czemu wujek Ralph jak do nas przychodzi, to trzyma za rękę wujka Paula?" Zebrałem się w sobie i odpowiedziałem. "Bo wiesz, oni są zakochani." Córka popatrzyła na mnie badawczo. "Tak jak ty i mama?" spytała. "Tak," odparłem z drżeniem. "Acha," ona na to. "A mogę dostać ciastko?"

Są w naszym społeczeństwie (używam tego terminu szeroko - w znaczeniu dzisiejszej zachodniej cywilizacji, a nie konkretnie państwa polskiego) przedziwne trendy. Przewrażliwienie na temat poprawności politycznej jest jednym z nich. Podobnie, jak nieznane jeszcze szerzej nad Wisłą zjawisko "odwrotnego rasizmu," polegające między innymi na tym, że można wyrażać dumę ze swoich korzeni etnicznych będąc latynosem, murzynem czy indianinem, ale już nie białym człowiekiem. Albo skutek parytetów rasowych, kiedy ludziom o kolorowej skórze łatwiej jest dostać się do prestiżowej szkoły, niż białemu o identycznych osiągnięciach.

Osobiście jednak, wolę świat z takimi absurdami, niż ideologią Ku-Klux-Klanu. Sądzę, że jest to chwilowe wychylenia wahadła w drugą stronę, może konieczne błędy w rozwoju, ale doceniam, że ten rozwój idzie w dobrym kierunku. W dodatku całkiem zgodnym z Nowym Testamentem, który uczy, że "Bóg nie ma względu na osoby" i że wszyscy jesteśmy przed Nim równi.

Tymczasem u nas Kościół głosi coś przedziwnego. Właśnie w ostatnią niedzielę, w mojej parafii, usłyszałem kazanie na temat tu omawiany. W kontekście aktualnego wersu z Ewangelii: "Abyście się wzajemnie miłowali tak, jak ja was umiłowałem"... Jednym tchem ksiądz od ołtarza zachwycał się tą miłością i kpił z osób o odmiennej orientacji i zaburzeniach tożsamości płciowej powtarzając, że nie na tym polega ta miłość.

Że co, przepraszam? Miłość nie polega na akceptowaniu (celowo nie używam tu słowa tolerancja, zachowam je na koniec tej notki) bliźniego niezależnie od jego rasy, wyznania, poglądów i orientacji? Nie polega na noszeniu jego krzyża i służeniu mu? Czy też może taki "zaburzony" nie jest moim bliźnim?

Na czym więc ta chrześcijańska miłość polega? Na mieszaniu z błotem, obrażaniu i ośmieszaniu ludzi? Taką miłość poczuła niedawno pani Agnieszka Ziółkowska w imieniu wszystkich osób poczętych in vitro. Jakoś rozumiem jej reakcję, i zaczynam ją podzielać. Ten Kościół już przestaje być moim Kościołem. Nie potrafię dłużej identyfikować się z instytucją głoszącą tak wielką hipokryzję.

Słyszę bowiem, jak to "określone środowiska," "dzisiejszy świat," "manipulujące człowiekiem media" powtarzają oszczerstwa przeciw Kościołowi i jak to prawdziwy chrześcijanin nie powinien ulegać takim ideologiom "cywilizacji śmierci". Że nie powinniśmi bezmyślnie podążać za modą. I znowu tym samym tchem ksiądz opowiada własne ideologie, tworzy własną, kościelną modę (widoczną choćby w powyższych sformułowaniach) i sprzedaje podobne bzdury tyle, że z drugiej strony barykady.

Do aluzji politycznych dotąd w swojej parafii miałem szczęście. Nie było ich. Ot, czasem coś się proboszczowi wyrwało, ale to najwyżej w paru zdaniach i szybko wtedy zmieniał temat. Dotąd kazania były na temat Ewangelii i nauki życia chrześcijańskiego. Teraz nie wiem, czy się proboszcz zmienił, czy wytyczne biskupów (bo to wcale nie nowi, młodzi księża tak zaczynają), ale takich dyrdymałów dla katolickich lemingów jest coraz więcej. I tu się kończy powoli moja tolerancja. Bo nie o argumenty chodzi. Nie o to, czy Kościół broni słusznej, czy niesłusznej sprawy. Ale o to, że włazi z butami w to samo błoto, które piętnuje. Obraża, wyśmiewa i powtarza ignoranckie, zasłyszane wcześniej pojęcia, których nawet do końca nie rozumie.
















1 komentarz:

  1. Piszesz w bardzo ciekawy sposób, a już Twoja rozmowa z córką o homoseksualnym wujku rozłożyła mnie na łopatki :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.