sobota, 2 lutego 2013

Męska wiara

Kolejny modny ostatnio temat. Może ja akurat nie powinienem się na niego wypowiadać... Uważam, że męska wiara nie różni się wcale tak bardzo od kobiecej ponieważ obie są po prostu ludzkie. Bo przede wszystkim jesteśmy ludźmi a dopiero potem kobietami i mężczyznami. Ale temat mnie atakuje, a że również bywam zafascynowany (choć nie do końca się we wszystkim zgadzam) ideami Johna Eldredge'a, to podejmę polemikę.

Nurtem przewodnim wydaje się pytanie, czemu w Kościele jest tak mało mężczyzn. Dla mnie odpowiedź akurat jest prosta. Ponieważ większość wierzących mężczyzn zostaje księżmi. Gdybyśmy mieli kapłaństwo kobiet, proporcje byłyby zapewne odwrotne. I tyle. Większej filozofii to ja w tym nie widzę.

Na fali tego modnego tematu odkryłem na FB portal Banita. Na początku dawał nadzieję, że będzie to coś ciekawego. Osobiście liczyłem na jakieś ciekawe świadectwa, mądre artykuły, nawiązania do książki wspomnianego autora "Piękny Banita." Cóż, póki co okazuje się, że niestety. Jak większość tego typu fejsbukowych stronek, ogranicza się do publikowania ckliwych obrazków z równie ckliwymi tekstami - tyle, że w konwencji rymcymcerskiej. A ponieważ u samego Eldredge'a razi mnie jego kowbojskość, to sama otoczka tutaj też nie wzbudza mojego entuzjazmu. Prawda jest taka, że większość "tęsknot męskiej duszy," jak brzmi podtytuł sztandarowej pozycji Eldredge'a "Dzikie serce," to ja miałem w wieku 10 lat. Dzisiaj, w wieku 40-tu mam trochę inne. Ale, może ja nie jestem typowy.

Gdybym miał się uprzeć i jednak scharakteryzować jakoś tę męską wiarę to, po odrzuceniu otoczki zostałoby mi... działanie. A raczej współdziałanie. Nie wykluczające emocji czy kontemplacji, ale może ciut bardziej praktyczne. Oto moje doświadczenie wiary:

Całe dorosłe życie facet uczy się przyjmować odpowiedzialność za innych. Za żonę, dzieci, uczniów w szkole (ja byłem nauczycielem), współpracowników, itd. Może dlatego, że mój syn jest wciąż jeszcze za młody, ja nigdy nie miałem rodzeństwa a w dodatku jestem zdeklarowanym samotnikiem, zawsze gdzieś podświadomie brakowało mi współpracy. Takiej opartej na męskim zaufaniu i przyjaźni. Takiej, gdzie mógłbym powiedzieć komuś "zrób to," i nie oglądać się, czy on to zrobi ani nie musieć sprawdzać wyników.

Myślę, że dlatego tak naprawdę wielu z nas lubi filmy akcji, wojenne lub policyjne epopeje. Nie tylko ze względu na samotne bohaterstwo twardzieli, którzy imponują. Ale właśnie dlatego, że w tych klimatach często jest drużyna: jeden ufa drugiemu, każdy może polegać na towarzyszach nawet własnym życiem. Jak gliny w akcji: ja idę pierwszy, ale wiem, że partner mnie ubezpiecza. No, takiego partnera właśnie potrzebuję w Jezusie. I on takim partnerem jest i potrafi być, jak nikt inny. Dla mnie to właśnie jest sedno tej całej męskiej wiary. Bez potrzeby pobrzękiwania szabelką czy wywijania lassem, ale w codziennym życiu, niekoniecznie w akompaniamencie fajerwerków i wybuchających samochodów.

Wczoraj, po szczególnie aktywnym dniu, wypełnionym właśnie nie okrzykami wojennymi ale mnóstwem spraw do załatwienia, potrzebą działania i opiekowania się innymi nie mogłem zasnąć. Przez głowę przelatywały mi dziesiątki, jeśli nie setki scenariuszy kolejnych wydarzeń, zastanawiania się co należy jeszcze zrobić, co mogłem zrobić inaczej, jak rozwiązać ten lub inny problem, itd. Zazwyczaj w modlitwie "oddawanie spraw" Bogu było dla mnie jakąś rutynową mantrą. Czymś, co powtarzałem właściwie automatycznie, bez głębszego zastanowienia. Ot tak, bo przecież na tym polega wiara.

I właśnie wczoraj, pewnie pod wpływem świeżej lektury "Pięknego Banity," usiadłem w łóżku i zacząłem się naprawdę modlić. Po kolei oddawać te wszystkie sprawy, którymi się tak martwiłem. Tym razem nie machinalnie ale tak, jakbym dzielił się zadaniami z przyjacielem. Mówiłem: "dobra, to trzeba rozwiązać. To ja zrobię tak i tak, a Ty załatw resztę, OK?" OK. Wierzcie mi. Z każdą kolejną sprawą czułem jak ciężar stresu na moich ramionach maleje a ja się odprężałem. Trwało to może z pół godziny bo spraw faktycznie nagromadziło się sporo. Ale kiedy już przekazałem naprawdę wszystko, położyłem się z powrotem i zasnąłem jak niemowlak. A dziś obudziłem się wypoczęty, jak dawno już nie pamiętam.

Myślę, że to dlatego ponieważ w końcu odkryłem, że naprawdę miałem z kim podzielić się odpowiedzialnością. Nie, żeby się wygadać, jak dotąd czyniłem - to chyba właśnie ta kobieca potrzeba wiary - ale żeby załatwić coś konkretnego. Delegować część odpowiedzialności wiedząc, że Partner nie zawiedzie zaufania. Wiedząc, że On pomoże i nie upuści krzyża po drodze.

Może ja nie jestem typowy. Może już po prostu jestem za stary. Ale te wszystkie inicjatywy, jakie ostatnio widzę w postaci Banity właśnie, Lwa Judy, męskich plutonów różańca, itd - jakoś do mnie nie trafiają. Pomijając fakt, że zdjęcie Mela Gibsona opatrzone jakimś tam motywującym tekstem jest dla mnie równie kiczowate, co obrazki z malowniczymi wschodami słońca (choć te akurat wolę oglądać, tyle że w naturze). Męskość nie przejawia się w konwencji obrazków. Męskość jest w działaniu.

Gdzieś niedawno wpadł mi w oczy tekst jakiejś świętej (więc proszę mnie tu nie posądzać o seksizm), że kobieca wiara polega na "odkrywaniu Boga między garnkami i rondlami." Zatem nie na romantycznej kolacji przy świecach, nie na wielkim oszałamiającym balu, tylko w zwykłej, powtarzalnej codzienności. Analogicznie zatem, męskie szukanie Boga na polu walki, z karabinem w ręku i w pióropuszach dymu jest tylko ckliwym marzycielstwem. Jego trzeba szukać stojąc w korku do pracy, targając siatki z zakupami i trzepiąc dywany. A wielkie bitwy, podobnie jak wielkie bale można sobie urządzać od święta. Ot, co.

2 komentarze:

  1. Ta święta to Teresa od Jezusa:). Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, dziękuję bardzo. No, wiedziałem, że ktoś mądry to powiedział :)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.