sobota, 4 września 2010

Wymiatanie z Kościoła

Taki wątek pojawił się niedawno na jednym z forów, jakie czytam. Pod zarzutami tam opisanymi, podpisałem się wszystkimi czterema łapami. Że są tacy... niezłomni katolicy, którzy na drobną choćby wzmiankę o niemożności pogodzenia się (choćby tymczasowo) z jakąś, nawet nie prawdą wiary, nawet nie przykazaniem, ale wymaganiem Kościoła, reagują alregicznie: to wypisz się, złóż apostazję, nie jesteś katolikiem skoro...

A mowa była o ludziach poszukujących. Choćby takich jak ja; może właśnie dlatego tak dotknął mnie ten temat. Nie o tych, którzy mają wszystko w nosie i właściwie żyją po swojemu, pragnąc jedynie żeby Kościół albo się do nich dostosował, a jak nie do przynajmniej dał im spokój. Pisała to osoba, która (sądzę, że podobnie jak ja) nadal walczy o swoje miejsce w Kościele. Nie walczy z dekalogiem, ale z własnym sumieniem, z własnym życiem. Uznając na pewnym etapie, że nie dorasta, nie daje rady, ale pragnie pozostać we wspólnocie, choćby gdzieś na obrzeżach, z boku. Nie porzucając wiary czy Kościoła, akceptując ograniczenia chociażby w niemożności przystępowania do sakramentu pojednania. Jednak być na tej mszy, choćby Słowem się karmić, skoro Chleba niegodny...

Tymczasem zamiast wsparcia od bliźnich będących zapewne w bliższej łączności z Bogiem, zamiast wsparcia i pomocy, otrzymujemy często wyproszenie za drzwi (w mniej lub bardziej wybrednej formie), względnie bezlitośnie wypunktowaną litanię naszych grzechów. Jakbyśmy sami nad nimi nie boleli... Doprawdy, w niektórych katolickich kręgach przychylniej traktuje się tych, co zdecydowanie odeszli, ateistów czy innowierców, niż takich jak my. Dlaczego?

I tak wylewając własne żale w cudzym wątku, nagle zostałem rzucony na kolana postem, o jakim przestałem już marzyć. Postem wyrażającym - jak dla mnie - najbardziej chrześcijańską postawę pokory i miłości jaką byłbym w stanie sobie wyobrazić. Brzmiało to tak:

Wiesz Liam, to jest chyba problem "starszego brata". Ktos, kto nie przezyl tego, co mlodszy brat na wygnaniu, uwaza, ze ma prawo(?) do wyrazania pogladow na temat moralnosci i praw tych, ktorzy nie mieli tyle szczescia co on, albo mieli wiecej odwagi, zeby wyprobowac wlasne sciezki. Jak wiemy z Ewangelii, ojciec nie odrzucil zadnego z synow, ale starszemu przypomnial, ze nie chodzi o to kto ma racje, ale o milosc.

Dlatego to "wyrzucanie" z Kosciola jest praktycznie grzechem "starszych braci", ktorzy nie potkneli sie w zyciu az tak bardzo widzialnie, zeby zauwazyc, ze zyjac w zgodzie z przepisami nie zachowali najwazniejszego przykazania.
I dobrze ze sa ci "mlodsi bracia", ktorzy o tym przypominaja. Chocby dlatego powinni w Kosciele pozostac.


Od razu cieplej mi się na sercu zrobiło. Choć autorkę ceniłem od pierwszych postów jakie przeczytałem, czasem się zgadzałem, czasem nie, ale zawsze miałem do niej wielki szacunek. Po powyższym tekście zabrakło mi języka w gębie. Powiem tylko, że gdyby więcej takiego chrześcijaństwa było w katolicyzmie, to ja bym był najszczęśliwszym człowiekiem świata. Grzesznikiem być może dalej. Ale grzesznikiem wiedzącym, że jest akceptowany, mimo swoich słabości, nie zostawiony bez pomocy, nie odtrącony

Czułbym się zaszczycony, gdyby kiedyś ta dama pozwoliła mi nazwać się swym przyjacielem. I do niej - i takich jak ona, jeśli byłoby ich więcej - zwracałbym się o poradę w swoich duchowych rozterkach. Z całą pewnością nie do tych, którzy na każdym kroku usiłują wypominać mi moje rzeczywiste lub "domyślone" grzechy w celu nawrócenia...

Takiego chrześcijaństwa nam trzeba. Takie chrześcijaństwo trzeba nagłaśniać w mediach, pokazywać w telewizji, pisać i nauczać. Bo tu jest Chrystus: w zrozumieniu serca, a nie kanonów prawa kościelnego.

Wielkie Bóg zapłać za te słowa. Oby ogrzały wielu, tak jak uradowały mnie.

6 komentarzy:

  1. Czasem się zastanawiam co Bóg sobie myśli patrząc na to wszystko, co się dzieje w Kościele... Kto wie czy nie chowa głowy w rękach mówiąc: "pogubiły się te Moje owieczki".
    gdzieś brakuje ciągle prawdziwego pojmowania miłości braterskiej... miłości bliźniego...

    pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  2. I to jest sedno problemu. Ocenianie drogi innych - np. Twojej, autorze :) - przez osoby, które nie mogą się postawić w Twojej sytuacji, które nie przeszły tego, co Ty, które nie doświadczyły pewnych stanów ducha i doświadczeń w relacjach międzyludzkich, jakie były Twoim udziałem.

    Po prostu, jakby nie mieściło im się w głowie... że Ty i ludzie z taki, jak Ty doświadczeniami, mieścicie się w głowie Boga, w Jego przepastnych ramionach przytulających tych, którzy Go szukają.

    OdpowiedzUsuń
  3. Aj, bo ja zawsze twierdzę, że Bogu się mieści o wiele więcej, niż nam się wydaje. I wcale nie tylko o jakiś tam poziom tolerancji mi chodzi, ale o miłość przede wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy było tak strasznie ciężko, nie znalazłam oparcia we wspólnocie, w której byłam, nie znalazłam nigdzie w Kościele... Bo cóż 15 letnia wtedy osoba, może wiedzieć o życiu. Nie uwierzyli, że w ogóle miało miejsce to wszystko co mnie spotkało. Nawet niektórzy odwrócili się ode mnie. Nie piszę tego z wyrzutem, bo po tylu latach trudno o wyrzut. Wiem tylko, że musiałam sama stanąć na nogi. Byłam ja i Pan Bóg, dopiero po paru latach, spotkałam osoby, które chciały pomóc, które nie odwracały się i wciąż spotykam. Konsekwencje tego są na pewno takie, że nie otwieram się łatwo. Niewielu zna mój problem (a to akurat może i lepiej, bo nigdy nie chciałam być oceniana przez pryzmat tego, co się kiedyś stało.

    Nie piszę tego, żeby się uskarżać, bo nie o to mi chodzi. Raczej, o uzmysłowienie, że człowiek, który doświadczył cierpienia też jest odrzucany, niezrozumiany, ze czasem łatwiej powiedzieć, ze ktoś jest inny, niż pomóc.

    Jesteśmy ludźmi tylko i aż. Jesteśmy słabi i to właśnie jest tak, że miłość Pana Boga nam się w głowie nie mieści. A On kocha każdego. Już kiedyś o tym pisałam. Chodzi za mną ten wątek ciągle od kilku lat. I jak widzę nie tylko za mną. Ale ostatnio znowu jakoś dobitniej. Może znowu coś o tym napiszę....

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Liam - siadaj do o. Hryniewicza :)

    Madziamiau - aj, mali jesteśmy, i ta małość wychodzi nawet przez brak zrozumienia i dobroci względem tych, którzy przeszli coś gorszego niż my. "Bo on/ona na pewno użala się nad sobą i wymyśla, żeby zwrócić uwagę". Podejrzewać i zazdrościć... cierpienia? Absurd.

    OdpowiedzUsuń
  6. Absurd, ale jakże rzeczywisty i spotykany. Słabi jesteśmy i tyle. Ciągle szukamy siebie tylko. Ale Pan Jezus przyszedł do słabych i chorych, i często Ci którym się wydaje, ze są super, bo tak blisko Pana Boga, najbardziej tego uzdrowienia potrzebują.

    Pokory, pokory nam trzeba, wszystkim, bo Kościół to my wszyscy.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.