środa, 25 sierpnia 2010

Język Kościoła

Pisałem sporo na temat nauczania Kościoła, jego roli wychowawczej i błędach pedagogicznych, które dostrzegam. Teraz zaintrygował mnie sposób przekazu tych treści.

Jedna z osób wypowiadających się dość często i bardzo autorytatywnie na pewnym forum napisała w którymś momencie, że dostała lekcję pokory. A że opisała ją całkiem żywo i – wydawałoby się – wiarygodnie, z utęsknieniem zacząłem wypatrywać zmian w jej kolejnych postach.

Niestety, zwroty typu „to co kolega głosi jest dalekie od chrześcijaństwa,” „nie jesteś prawdziwym katolikiem,” wierzący człowiek musi..” To nie są dosłowne cytaty, chodzi mi o ton wypowiedzi. Nie wiem jak Wy, ale ja zamiast zapowiadanej pokory słyszę tu raczej zadufanie w sobie i wręcz arogancję. Nihil novi sub sole...

Cóż, zgadzam się, że chrześcijanin ma prawo, a nawet obowiązek, mówić o swoich przekonaniach jasno i otwarcie. Czyż jednak jego słowa muszą być nasycone taką wyższością, czy wręcz pogardą dla każdego, kto ośmieli się mieć z lekka odmienne zdanie?

Czytam ostatnio coraz więcej. Wciąż mam w pamięci genialną „Pełnię serca” Johna Eldredge'a. Dla mnie to wspaniała ewangelizacja. On nie mówi co chrześcijanin musi, czy powinien. On pokazuje co chrześcijanin może – i z tego dopiero wynika cała reszta. Z zachwytu Bożym planem, z miłości do Niego i bliźnich, a nie z paragrafów kodeksu kanonicznego czy katechizmu.

Język Jana Pawła II. Bardzo uczony, gdy mówił o filozofii i bardzo prosty, zwyczajny, kiedy mówił do ludzi. Nie czułem w nim nigdy potępienia, nie widziałem surowego strażnika moralności. Nawet kiedy krytykował, to jak ojciec, który łaja swoje ukochane dzieci.

Matka Teresa z Kalkuty chyba w ogóle nie wypowiadała się wiele, a jeżeli już, to krótko i dosadnie. Ksiądz Tischner rozbawiał swoimi anegdotami, zastanawiał filozoficznymi debatami, ale w żadnym z nich nie było tej, tak często przeze mnie oglądanej wśród katolików postawy karbowego, aż chciałoby się rzec: współczesnego faryzeusza.

Takich przykładów można by mnożyć. To samo urzeka mnie – pomijając już przedmiot dywagacji – w książkach księdza Wacława Hryniewicza. Już nieważne o czym on pisze, ale jak! Z jaką pokorą i szacunkiem. Bez wywyższania się, bez grożenia potępnieniem i ciągłego przypominania jacy to my wszyscy grzeszni. A wiersze księdza Jana Twardowskiego? Ileż w nich pokornej miłości, ile zachwytu nad człowiekiem. Czemu więcej nas nie przemawia takim głosem?

Rozumiem, że są ludzie do których lepiej trafia Ojciec Rydzyk. Pomijając z kolei jego polityczne wycieczki, on mówi w kategoriach strachu i potępienia. Do niektórych przemawia lepiej taki mocny, surowy głos. Ale nie do wszystkich...

Ja wiem, bo już nieraz zostawałem zasypany cytatami, jak to Pan Jezus nakazywał karcić i wiarę głosić, jak sam czasem ostro występował. Jednak po pierwsze Jego gniewne słowa pojawiają się w dwóch czy trzech sytuacjach. Cała reszta Ewangelii wypełniona jest błogosławieństwami, przypowieściami, uzdrawianiem chorych i zapowiadaniem Bożej miłości. Po drugie żaden z szeregowych (wybaczcie to określenie) katolików Jezusem nie jest. Nawet apostołami nie jesteśmy. A i oni działali stanowczo, ale łagodnie.

Dlaczego więc tak często słyszymy w Kościele (mówię o wspólnocie wierzących) słowa groźne, ostre i potępiające? Dlaczego przekazywane nam są głównie zakazy i nakazy? Dlaczego zapominamy, że Ewangelia to DOBRA Nowina? Dobra Nowina o karze za grzechy i ogniu piekielnym? To ja dziękuję...

A co z Dobrą Nowiną o przebaczeniu, o Bożej miłości do nas, o odkupieniu naszych grzechów tak, żebyśmy mogli cieszyć się cudami jakie On dla nas przygotował? To jest dobre w tej Nowinie i o tym zapominają współcześni faryzeusze, którzy wypominają opuszczenie mszy świętej, czy wieczornego pacierza, którzy spierają się o zawartość alkoholu w drinku, którzy potępiają in vitro.

Kościół moich marzeń to taki, w którym kocha się każdego człowieka. Każdego. Bez względu na to jaki jest i co zrobił. Osądzenie i potępienie zbrodniarza, mordercy czy pedofila zostawia się państwowemu prawu tu na ziemi i Bogu kiedy Jemu się spodoba. Rolą Kościoła jest miłować. Dopiero z miłości i akceptacji może płynąć wartościowa nauka, nigdy nie jest odwrotnie. Taki był Chrystus i za takim Kościołem Chrystusowym tęsknię.

2 komentarze:

  1. Prawdą jest, że Kościół pod względem języka gubi się. A właściwie - nie tyle Kościół, co zagalopowują się ludzie Kościoła (i duchowni, i świeccy), którzy w często, gęsto i głośno zupełnie bezkrytycznie i jakby bez zastanowienia podpisują pod swoimi poglądami Boga, Kościół. Wystarczy spojrzeć na sytuację, którą nazywam "rzucaniem krzyżem" na al. Jerozolimskich w Warszawie.

    A to wszystko, jak powiedział śp. x Jan Twardowski, psu na budę - bez miłości. Bo pod tym, co wypowiedziane - nawet gorzko, bo prawda gorzka bywa - ale z miłością, Bóg zawsze się podpisze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kościół tworzą ludzie grzeszni, i tak na to patrzę, dlatego ludzie Kościoła popełniają błędy, my chrześcijanie również. Pan Bóg chyba uchronił mnie od poczucia wyższości (piszę chyba, bo może mi się zdarzyło i jeszcze zdarzyć może - oby nie). Może jestem "inna", ale ja ciągle wierzę w miłość, w to, że człowiek jest dobry mimo wszystko choćby tylko w części. Nie wyzbyłam się tego, dlatego staram się nie oceniać i nie osądzać, bo przecież Bóg nas kocha

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.