niedziela, 16 grudnia 2012

Być szczęśliwym

Komentarz do artykułu z Tygodnika Powszechnego online pod tym samym tytułem.

Pytanie ciekawe, choć dla mnie odpowiedź jest banalnie prosta. Pozwólcie, że posłużę się alegorią. Otóż wyobraźmy sobie, że przyjaciel zaprosił mnie na tygodniowe wakacje do luksusowego kurortu. No wiecie: Disneyland, jacuzzi, jazdy konne, plaża, kajaki - tu niech każdy wpisze co uwielbia robić. Przyjaciel ów twierdzi, że zarezerwował już miejsca, kupił bilety i w ogóle, tylko wsiadać i jechać. Za trzy dni. Ale biletów mi nie pokazał.

Zatem, jeśli przyjaciel jest uczciwy i nie ma w zwyczaju robić sobie głupich żartów, to mu wierzę. I przez cały tydzień, który jeszcze dzieli mnie od wyjazdu, chodzę szczęśliwy, z roześmianą gębą i wyobrażam sobie jak wspaniale będziemy się tam bawić. W tej perspektywie nawet samochód, który mi się akurat zepsuł nie zirytuje mnie tak bardzo, bo przecież niedługo czekają mnie takie cudowne wakacje. Logiczne, prawda?

Różnica pomiędzy opisaną przeze mnie sytuacją a wiarą chrześcijańską jest taka, że na owe obiecane wakacje trzeba wprawdzie trochę dłużej poczekać, ale za to będą one trwały całą wieczność. No i naturalnie nie ma w sieci recenzji owego kurortu i nikt stamtąd nie wrócił, żeby opowiedzieć jak jest - zatem tym bardziej jest to sprawa wiary.

Niemniej refleksja, jaka mnie nachodzi jest w sumie dość prosta: nie jesteśmy szczęśliwi tylko wtedy, kiedy nie wierzymy. Oczywiście nie mówię o chwilowej irytacji, emocjonalnym smutku od czasu do czasu, ale takiej głębokiej życiowej postawie, która pozwala szczerze powiedzieć: "Tak, jestem szczęśliwym człowiekiem."

Być może wynika to z faktu, iż czekać musimy całe życie i zwyczajnie brakuje nam na co dzień tej perspektywy. Trudno nam jest wyobrazić sobie, że całe nasze życie tu na ziemi jest tylko poczekalnią, mgnieniem oka wobec wieczności, marnością - jak twierdzi prorok. Ale właśnie - wystarczy poczytać czasem Pismo Św, żeby sobie o tej podstawowej prawdzie przypomnieć. I żyć nią naprawdę.

Naturalnie niektórzy powiedzą: no dobrze, ale na te wakacje obiecane przez Jezusa trzeba sobie jeszcze zasłużyć. Odpowiem - moim zdaniem nie trzeba. Na świecie nie ma ani takich pieniędzy, ani tylu dobrych uczynków ani nawet tak wielkiego poświęcenia, za które stać nas byłoby samemu wykupić pobyt w owym kurorcie. Tak naprawdę jedyną walutą, jakiej się od nas w tym życiu oczekuje, jest wiara i miłość. Jeśli wierzymy w obietnicę Przyjaciela, wystarczy być Mu za nią wdzięcznym. I tą samą monetą obdarzać wszystkich wokół bo w końcu wszyscy zostaliśmy tam zaproszeni.

1 komentarz:

  1. Prosta analogia, ale ciekawa. Chyba w tym przypadku szczęście jest funkcją czasu: gdyby wiadomo było że wyjazd za miesiąc, to ok. Za rok już trochę trudniej. Za dziesięć lat... to się coraz bardziej rozmywa, nie widzisz?

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.