sobota, 12 maja 2012

Bohaterstwo

Oglądam ostatnio dość głupawy serial medyczny. Proszę mnie nie potępiać, wszyscy oglądamy Dr House'a a mnie się wieczorami nudzi. No i tematyka bywa mi bliska.

Jest w tym serialu taki gość, który czeka na przeszczep serca. Młody facet, parę lat młodszy ode mnie. Flirtuje z taką fajną lekarką... ale nie o tym chciałem.

W którymś odcinku postanawia nie czekać dłużej i podpisuje dokumenty, żeby go nie reanimować w przypadku kryzysu. Zakochana lekarka robi mu awanturę, a on jej tłumaczy jak mu ciężko. Szczerze mówiąc, byłem zażenowany tym wystąpieniem. Zwłaszcza, że gościa gra aktor, który wcielał się w postać, którą moja dziewczyna w innym filmie utożsamiała ze mną.

Tak czy inaczej, facet pieprzy o tym, jak mu trudno bo jest silnym mężczyzną zamkniętym w ciele słabeusza i nie potrafi się z tym pogodzić więc dłużej nie będzie próbował. Ło matko!

Też mam chore serce. Na listę do przeszczepu nie trafiłem w którymś momencie tylko dlatego, że u nas przeszczepy (w odróżnieniu od amerykańskich filmów) to rzadka gratka. No i w końcu chyba udało mi się wylizać. Ale mój kardiolog całkiem poważnie rozważał tę opcję jakiś czas temu. Na szczęście nie musiałem. No i nie mam wszczepionej pompy, która unieruchomiłaby mnie w łóżku i skazała na stałe podłączenie do aparatury. U mnie kończyło się na ogół na kilku dniach, czy tygodniach. Więc człowiekowi współczuję ale też wiem, o czym mówię.

U mnie też bywa tak, że nie mogę się zwlec z łóżka. W ciągu ostatnich kilku lat lądowałem w szpitalu częściej niż ustawa przewiduje. Podobnie jak on, przez całe życie byłem zdrowy i silny, dopóki nie przestałem. Znam ten strach i wiem, jak trudno się z czymś takim pogodzić. Mało tego, jestem dość rzadkim przypadkiem bo u mnie to było zapalenie mięśnia sercowego, które stosunkowo rzadko spotyka ludzi po trzydziestce. No i mam na dodatek nietypowe komplikacje a oprócz tego jeszcze parę innych ciekawostek medycznych, które się w międzyczasie ujawniły i też nie pomogły.

Czytam ostatnio sporo z zakresu genetyki i ewolucji, zdaję sobie sprawę, że mężczyźni generalnie zaprogramowani są na chwilowe bohaterstwo. No wiecie, takie żeby uratować kobietę z pożaru, wyciągnąć topiące się dziecko z wody, itd. Natomiast cicha, codzienna wytrwałość przejawiająca się w cierpliwym wstawaniu do płaczącego dziecka noc po nocy, wielomiesięczna pielęgnacja chorych rodziców - to raczej domena kobiet. No, ale bez przesady.

Łatwo jest zostać bohaterem na pięć minut. Nie przestraszyć się nagłego niebezpieczeństwa, przetrwać krótki ból bez znieczulenia, poradzić sobie w sytuacji kryzysowej. I o wiele trudniej jest walczyć ze słabością dzień po dniu, godzina po godzinie. Zaciskać zęby i trwać, czując się upokorzonym przez swoją słabość. Zemdleć i pozwolić się obcym ludziom wynieść z kościoła, pomóc podnieść po upadku i jeszcze podziękować za troskę. Dać się najbliższym prowadzać do łazienki i myć jak dziecko. No, to nie jest ani łatwe ani miłe, wiem z autopsji.

Ale od razu z tego powodu rozpaczać, że takie życie nie jest nic warte? Każdy ma słabsze chwile i mnie jest czasami nielekko, ale samobójstwo z tego powodu jakoś mi nie przychodzi do głowy. I ten gość tłumaczy, że to dlatego, że jest mężczyzną? Dla mnie to chłystek. Mężczyzna zaciska zęby i trwa, nie rezygnuje. Tym bardziej, że w jego sytuacji to była tylko sprawa doczekania do przeszczepu, który w dużej mierze rozwiązałby sprawę. Ja się w końcu nie kwalifikuję i tylko tyle będę miał z reszty życia, ile sam sobie zdobędę. A gdybym się tak położył i płakał, to już by nie miał kto pisać tego bloga.

Dlaczego o tym piszę? A no bo mnie wkurzył gość przytaczając argumenty, że on taki męski i silny... A poza tym uświadomiłem sobie, że z wiarą jest podobnie. Przecież łatwiej jest przeżyć chwilowe uniesienie na modlitwie, jakieś nagłe, intensywne nawrócenie, pielgrzymkę i co tam jeszcze dusza zapragnie. A codzienne trwanie czy w życiu, czy na modlitwie, trudne i nudne - to jest prawdziwe bohaterstwo. I w sumie chyba tylko to się na koniec liczy: wierność.

13 komentarzy:

  1. Anonimowy13:04

    Dziękuję Ci za ten tekst. Dałeś mi kopniaka, którego chyba potrzebowałam.
    Masz rację, trzeba zacisnąć zęby i trwać, choć czasem to takie trudne...

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawdziwie męski post. Codzienne trwanie jest najtrudniejsze, ale wierność, o której piszesz,to czasem szare, lecz realne piękno. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Liamie, nie wiem czy mogę to tutaj napisać, ale chyba też zaliczam się do klubu sercowców... To znaczy, lekarz dopiero mnie bada, co się dzieje z moim sercem (tym jak najbardziej fizycznym, emocjonalne na razie zostawia w spokoju). Na razie mam na koncie niedobrany lek na to serducho. A mój doktor ma ze mną w dodatku utrudnienie w postaci tego, na co chorował Marcel Proust, więc też jest pod górkę. Wczoraj podłapałam lekkiego doła, ale dzisiaj tak pogadałam sobie z moją dobrą koleżanką ze zboru, która podzieliła się ze mną tym, co przeczytała w jednej książce. Tę książkę napisała chrześcijanka z Erytrei, tam gdzie trwają prześladowania chrześcijan. Napisała ona, że należy Bogu dziękować za wszystko - za wszystko, nawet za złe rzeczy. Dlatego, że nigdy nie wiemy po co one będą potem. Pozdrawiam i dziękuję za ten wpis.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że możesz. Współczuję i mam nadzieję, że okaże się że to nic poważnego.

      U mnie akurat astma (niewielka, na tle alergicznym, ale czasem kłopotliwa) jest dolegliwością poboczną. Miałem ją od dzieciństwa i nawet nie bardzo mogę na nią narzekać, bo w sumie uratowała mi życie.

      Większość przypadków wirusowego zapalenia mięśnia sercowego nie daje swoistych objawów (poza ogólną infekcją) i kończy się śmiercią. To, że mnie zdiagnozowano na czas, zawdzięczam właśnie atakowi astmy bo przez niego trafiłem do szpitala i lekarz wpadł na pomysł, żeby mi EKG zrobić przy okazji.

      Tak więc widzisz, że czasem te "złe rzeczy" są tak naprawdę dla naszego dobra. Nawet i tu, na ziemi.

      Usuń
    2. Oboje jesteście bardzo dzielni. Ja nie wiem jakbym sobie poradziła z taką chorobą...

      Usuń
    3. Co do astmy, rozmawiałam na ten temat z pielęgniarką która robiła mi EKG - też astmatyczka. Powiedziała mi, że masa astmatyków ma prędzej czy później kłopoty z serduchem, z różnych powodów. U mnie lekarz najpierw podejrzewał przedawkowanie leków, ale szybko to wykluczył po dłuższej rozmowie ze mną (fakt, w czasie ostatniej ostrej infekcji brałam tego sporo, ale to było dawno temu...). Na razie stawia na tarczycę, a co będzie - to się dowiem. W każdym razie chwała Bogu za to, że Cię Liamie uratował!
      A co do samej notki, jak napisałeś o nawróceniu, to się mogę pod tym podpisać. Jakiś czas temu ktoś mi cytował książkę, w której autor napisał ze swoich obserwacji, że z tysięcy ludzi gromadzących się na spotkaniach ewangelizacyjnych i "nawracających się" tylko promile dochodzą potem do zborów... Co też o czymś świadczy. U mnie był taki moment w życiu, kiedy było ciężko i gdyby Bóg nie posłał do mnie kilku życzliwych ludzi, to bym dziś pewnie była agnostyczką. Pozdrawiam :)

      Usuń
  4. Mężczyźnie zawsze jest trudniej zmagać się z chorobą. Mówisz o zaprogramowaniu genetycznym, ale to nie tylko stereotyp. Nam przecież naprawdę łatwiej jest znieść gwałtowną, ale krótką burzę niż wielodniową ulewę. Ja Ciebie Liam podziwiam za wytrwałość, bo to imponuje. Ale tego gościa o którym piszesz rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
  5. To nie jest wcale taki rzadki problem. Wielu nieuleczalnie chorych ludzi miewa myśli samobójcze, boi się być ciężarem dla najbliższych, marzy o eutanazji, itd. Nie wiem, czy płeć ma tu cokolwiek do rzeczy. Nikt tego nie wie, dopóki jego samego to nie spotka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie nie. Ja sam nie wiem. Mimo ograniczonej sprawności moja choroba jednak pozwala mieć nadzieję. Są gorsze okresy, ale i lepsze. Przede wszystkim mogę coś robić bo wiele zależy od tego, jaki tryb życia prowadzę, co jem, mogę ćwiczyć i poprawiać kondycję.

      Nie wiem, jak bym zareagował, gdybym na przykład był sparaliżowany i do końca życia skazany na wózek i opiekę innych, bez nadziei na poprawę. Tego nie wiem, ale też nie o takiej sytuacji pisałem.

      W amerykańskich serialach nie wspomina się o tym, że tzw. okres przeżywalności po przeszczepie to jakieś 10 lat (i to dobry wynik), że do końca życia bierze się środki immunosupresyjne, które osłabiają odporność organizmu, itd.

      Sytuacja tego faceta - jak została przedstawiona - sprowadzała się do tego, że od kilku lat był chory i miał wytrzymać jeszcze kilka miesięcy. Bez gwarancji, naturalnie, ale z perspektywą, że ten przeszczep rozwiąże cały problem i uzdrowi go całkowicie. I właściwie jakby zabrakło mu siły na finiszu.

      To zresztą też rozumiem bo i sam miewam takie dni, kiedy po prostu i przede wszystkim mam już wszystkiego dość. Nie rozumiem argumentu o sile i męskości - bo dla mnie to jakaś sprzeczność. Siła jest w trwaniu, a nie w buncie.

      Usuń
    2. Trochę racji masz, ale sam piszesz, że najważniejsze, że "możesz coś robić," żeby polepszyć swój stan. To właśnie jest ta różnica bo facetowi jest zawsze najtrudniej nic nie robić. Kobiety czują się lepiej jak sobie ponarzekają, a my się wściekamy jak nie możemy nic zrobić, jesteśmy po prostu bezradni. Ten gość, którego opisujesz też chyba właśnie z tym miał problem, nie?

      Usuń
  6. Polecam film Alejandro Amenábara "W stronę morza", który porusza temat zmagania się z cierpieniem, eutanazją i wytrwałości. Bardzo dobry film, bliski poruszonego tu wątku.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dla mnie prawdziwy mężczyzna to nie ten, co się nigdy nie załamie, nie zapłacze, nie upadnie. To ten, który po tym wszystkim jednak się podniesie i pójdzie dalej. Masz rację: mężczyzna przede wszystkim nie rezygnuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joanka19:45

      No wiesz, Aga, ten co to nigdy nie upadnie to tylko jeden jest: Bóg. Oczekiwać czegoś takiego od człowieka byłoby nierealne po prostu.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.