wtorek, 14 września 2010

Święty romans

No dobrze, dzisiaj już nie będzie o Kościele. Prawda, to nie tylko księża, to też ja, chociaż co ja mam właściwie do powiedzenia w tym Kościele? Ale już nie będę narzekał. Miało być o moich spotkaniach z Bogiem.

Czytam "Święty romans" Kolejną książkę Johna Eldredge'a. I z początku dochodzę do wniosku, że on jest jednak trochę zbyt egzaltowany, zbyt dziecinny jak dla mnie. Przemawia do mnie, owszem. Wiele z jego wizji pokrywa się z moimi, jednak niektóre robią na mnie wrażenie naiwnych. A potem, powoli, odkrywam własne doświadczenia w jego słowach.

Mnie w zasadzie nie przekonuje do końca wizja relacji z Bogiem jako romansu. Już prędzej - co też w niniejszej książce jest wspomniane - przygody. A i to nie do końca. I jakoś odkryłem w końcu to moje zranienie, choć nie do końca jeszcze wiem skąd akurat to się we mnie bierze. Ale po kolei.

Otóż od pierwszej książki, jaką miałem przyjemność tego autora przeczytać "Dzikiego serca," coś mi nie pasowało. No dobra, facet lubi biwakować, rąbać drzewo, ja niekoniecznie. Przyrodę uwielbiam, ale w ciut bardziej komfortowych warunkach niż szałas. Jego fascynują przygody, ja już z nich wyrosłem...

No właśnie. Tutaj też przewija się motyw przygody. A ja wreszcie zrozumiałem, że przygoda kojarzy mi się nie tyle może z czymś groźnym, ile... kłopotliwym. No bo jak smok porywa Piękną, to coś trzeba byłoby zrobić, nie? Jakąś szkapinę zorganizować, miecz naostrzyć, zbroję wyczyścić... ileż to roboty! A nie daj Boże jeszcze u króla o pozwolenie prosić, audiencję zamówić, tyle spraw do załatwienia...

Ja choruję trochę na nadmiar poczucia odpowiedzialności chyba. Nie mam nerwicy natręctw, że muszę koniecznie zaplanować każdy szczegół, ale jak gdzieś wyjeżdżam na przykład, to mam poczucie, że jednak powinienem pomyśleć o wszystkim. Co na wypadek, gdyby samochód się zepsuł, gdzie szukać sklepu jakby jedzenia zabrakło, i takie tam. W końcu uratuję tę Piękną, ale zachodu z tym mam co niemiara. :D

I jeszcze jedna ciekawa refleksja. Obaj z Brentem Curtisem (bo ta książka jest pisana w duecie z przyjacielem) piszą o małych opowiadaniach kontra wielkiej opowieści Bożej. To metafora planu, jaki Bóg ma wobec każdego z nas i naszych małych "schowków" w które często uciekamy, żeby nie zostać powołani, nie podjąć wyzwania, nie wziąć krzyża. Swego rodzaju role, jakie odgrywamy w życiu, żeby poczuć się dowartościowani i bezpieczni.

Dla mnie taką rolą jest rola nauczyciela. Na ile to powołanie mojego życia, a na ile maska za którą się chowam, żeby nie zostać obnażonym? Nie wiem, nie umiem powiedzieć. Wiem, że od czasu, kiedy nie pracuję w szkole, takim ersatzem nauczania stał się dla mnie ten blog. Nie w sensie wygłaszania nauk, ale dzielenia się własnym doświadczeniem, przemyśleniami, itd. Myślę sobie, czy to na pewno dobre, czy nie odciąga mnie od prawdziwej wiary, od dawania rzeczywistego świadectwa?

2 komentarze:

  1. Witaj
    Nie bede pisac komentarza na temat Twojego pisania,ale powiem tak: Lubie do Ciebie od czasu do czasu wejsc i sobie poczytac.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, Ewo.

    Bardzo mi miło. :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.