piątek, 9 listopada 2012

Cashflow

Zatem, jak obiecałem, więcej na temat Roberta Kiyosaki i jego filozofii. Zacznę, jak poprzednio, odpowiedzią na postawione mi pytanie: co złego jest w dobrym inwestowaniu pieniędzy?

Moim zdaniem nie ma niczego złego. Wręcz przeciwnie, niedbałość o sprawy finansowe uważałbym za przejaw lekkomyślności. Chodzi mi tylko o zachowanie pewniej równowagi, wiele bowiem mądrości jest w twierdzeniu, że "nie możecie służyć Bogu i mamonie" (Łk 13:16).

Zacznijmy od tego, że przeczytałem mniej więcej połowę książki Kim Kiyosaki "Bogata kobieta." Z nudów, bo akurat nie miałem przy sobie nic innego do czytania. Ale poproszono mnie o opinię. Wprawdzie nie lubię ich wygłaszać, nie mając do tego podstaw, a pół książki, w dodatku nie tej, o której będę mówił, może świadczyć o kiepskiej znajomości tematu, ale tym razem musicie mi wybaczyć. Więcej po prostu nie strawię. O ile początek czyta się nawet nieźle (ciekawiły mnie losy przyjaciółek spotykających się po latach), o tyle po kilku rozdziałach, człowiekowi odechciewa się czytać w kółko o tym samym. Czyli... o niczym.

Wspomniany przeze mnie w poprzedniej notce "Bogaty ojciec" jest przez panią Kim na tyle szeroko cytowany i komentowany, że daje inteligentnemu człowiekowi pojęcie, o czym ta książka jest. Jak wspomniałem, jest o niczym, ponieważ - jak każda mowa reklamowa - jest zlepkiem sloganów powtarzanych w różnych wariantach do znudzenia. Wbrew wrażeniu, jakie usiłuje wywrzeć, nie daje żadnej konkretnej recepty na sukces finansowy.

Podstawowym sloganem obu książek, a szerzej całej filozofii państwa Kiyosaki jest zdanie: "Niech pieniądze pracują na ciebie, a nie ty na pieniądze." Cała recepta sprowadza się do zostania rentierem czerpiącym zyski z wcześniejszych inwestycji. I już. To wszystko. Jak można wokół tej prostej, w dodatku bardzo oczywistej deklaracji, stworzyć całą serię książek, programów, gier i w ogóle cały wielki biznes? Cóż, to je Ameryka, tego nie zrozumiesz...

Pierwszym, sprawdzalnym dla mnie konkretem z książki pani Kim było oszacowanie miesięcznych wydatków jednej z jej przyjaciółek. Podała ona mianowicie kwotę nieco ponad $5,000, co świadczy o tym, że książka ta powstała już kilka lat temu. Ale nawet opierając się na tych danych, nie trzeba wielkiej matematyki, aby przeliczyć, że na takie wydatki potrzeba dochodu w wysokości $60.000 w skali rocznej. Otóż, aby osiągnąć takie zyski z samych inwestycji, przy dużym szczęściu, potrzeba by kapitału dobrze powyżej pół miliona dolarów. (Przy dzisiejszym kryzysie w Stanach Zjednoczonych bylibyśmy już sporo bliżej miliona, ale to nieistotny szczegół).

Otóż niezależnie od kwoty, nie istnieją bezpieczne instrumenty finansowe dające wyższe zyski procentowe. Naturalnie nie mówię o wygranej w totka, ani nawet spekulacjach giełdowych - to wszak jest również praca, i to często zajmująca więcej godzin, niż poczciwy etat. Nie, pani Kim twierdzi, że po kilku latach inwestowania można taki zysk osiągać nie robiąc w tej sprawie nic. Hm... Słusznie. O ile wcześniej udało nam się ten kapitał zgromadzić. Z tym, że wtedy można go po prostu równie dobrze powpłacać na różne lokaty i nie robić naprawdę nic. Przy takich kwotach różnica w oprocentowaniu niweluje się po kilku latach a dla przejadania dalszych różnic trzeba by wydawać coraz więcej.

Już słyszę jak zakrzyczy mnie w tym momencie pierwszy lepszy student ekonomii: "A co z rynkiem instrumentów pochodnych?" Fakt, istnieją takie produkty i rzeczywiście, da się podobno dzięki nim osiągać zyski rzędu powyżej 50% w krótkoterminowych inwestycjach. To jednak nie są bezpieczne sposoby inwestowania a przede wszystkim są bardzo czasochłonne (co nijak się ma do porad przez nas czytanych) no i trzeba się na nich cokolwiek znać. Stracić dzięki nim można nie tylko powyżej 50% kapitału, ale nawet powyżej 200% kapitału a zanim się w ogóle przystąpi do ich używania, wypadałoby przynajmniej odróżniać swapy od warrantów i opcje od kontraktów terminowych. Umiecie? Bo ja nie, ja wziąłem te przykłady z wikipedii. Niestey, książki państwa Kiyosaki też mi tego nie tłumaczą.

Wracając do "Kobiety bogatej," poza inwestowaniem w giełdę, jej "receptą" są nieruchomości. Ja już celowo pomijam fakt, że wszelkie tego typu porady nijak się mają do polskich warunków, ale w tym miejscu nie da się nie wspomnieć, że w Polsce raczej nie ma na sprzedaż bloków mieszkaniowych. Ewentualnie można by kupować kamienice. Ale myliłby się ten, kto uznałby to za rozwiązanie problemu. Bycie właścicielem kamienicy (albo kilku) nie polega wyłącznie na odbieraniu czynszu i patrzeniu jak rośnie stan konta. Każda wspólnota mieszkaniowa i każda spółdzielnia... ba, każdy właściciel domku jednorodzinnego powie wam, że to praca bez końca. Remonty, malowanie, utrzymanie porządku, mniej lub bardziej drobne naprawy... To ja już wolę odbębnić swoje 8 godzin i resztę czasu mieć dla siebie. Dziękuję bardzo.

To tyle, jeśli chodzi o rozbicie podstawowego mitu. Nie mam chęci tracić czasu na wytykanie państwu Kiyosaki innych błędów, oczywistych dla kogoś, kto ma choćby drobne pojęcie o inwestycjach, ekonomii czy rynku nieruchomości. Znając angielski, można poczytać o nich w sieci. Podam tylko jeden przykład, też dość nieźle mi znany, jako że z racji wykonywanej pracy sporo czytam właśnie o amerykańskim rynku nieruchomości.

Odpowiedzią pana Kiyosaki na mój zarzut z akapitu powyżej (o ilości pracy dla właściciela wynajmowanej nieruchomości) jest zatrudnienie czegoś co na polskie dałoby się przełożyć jako wspólnota mieszkaniowa: odrębnej firmy zajmującej się właśnie remontami i pracami porządkowymi. Otóż każdy agent nieruchomości z jakim zdarzyło mi się rozmawiać twierdzi, że żaden rozsądny inwestor nie zatrudniłby takiej firmy ze względu na koszty. Ci, którzy zajmują się takimi inwestycjami na poważnie, sami tworzą takie firmy. Co jednak z kolei byłoby tym bardziej kosztowne, gdyby, jak dalej radzi pan Kiyosaki, posiadać te nieruchomości rozsiane po wielu miastach. Ponoć ze względu na dywersyfikację. Tu jednak nie potrzebuję nawet autorytetu amerykańskich inwestorów, żeby sam się zbuntować przeciwko bzdurze: termin "dywersyfikacja" odnosi się do portfeli inwestycyjnych i oznacza po prostu, iż nie należy kupować zbyt wielu akcji tej samej spółki, a raczej kilka pakietów różnych spółek na wypadek upadku, bankructwa, itd. Nieruchomości same z siebie nie upadają (chyba, że latami nieremontowane, ale takie ciężko byłoby wynająć za rozsądną cenę) ani nie bankrutują. Owszem, rynek nieruchomości w Stanach jest bardziej może zróżnicowany cenowo niż u nas, ale te różnice są względne i nie ma raczej obaw, że ceny wynajmu w jednym mieście nagle spadną tak gwałtownie, że trzeba się będzie ratować czynszami z innego.

Jednym słowem absurd absurdem pogania. Ale, że wszystko ładnie napisane (w końcu nie od parady pan Kiyosaki zaczynał jako speaker motywacyjny w firmie Amway), mądrymi słowami (w większości niezrozumiałymi dla przeciętnego czytelnika), w dodatku poprzeplatane oczywistościami (kto normalny chciałby pracować, gdyby nie musiał?), to się sprzedaje.

Jak powiedziałem na początku, nie mam nic przeciwko inwestowaniu pieniędzy w legalny, niespekulacyjny sposób. W końcu od tego jest giełda, akcje, obligacje i co tam komu w duszy gra. Rzecz w tym, że nie każdemu gra. Jak nie każdy będzie dobrym nauczycielem, żołnierzem czy pielęgniarką, tak samo nie każdy będzie dobrym inwestorem - a temu właśnie usiłują zaprzeczyć państwo Kiyosaki wmawiając nam, że każdy głupi to potrafi, jeśli tylko się postara. Otóż, nie każdy. Ja na ten przykład nie. Nie mam zacięcia do ekonomii tak jak nie mam go do bycia żołnierzem ani pielęgniarką. Mam za to zacięcie do bycia nauczycielem. I kaznodzieją amatorem, jak mi niektórzy cokolwiek złośliwie przygadują.

Mój największy zarzut przeciwko panu Kiyosaki jest taki, że nie sprzedaje on właściwie niczego. Tym samym sam jest jednoosobową piramidą finansową: sprzedaje wyłącznie siebie i swoje książki, które nic nikomu nie dają, poza autorem, który na nich zarabia. Jego rzekome bogactwo jest dziwnie niesprawdzalne. Jeśli znacie angielski, spróbujcie w sieci odszukać jego nazwisko jako właściciela nieruchomości czy akcjonariusza jakiejkolwiek większej spółki (w Stanach takie dane są publicznie dostępne, także w internecie). Otóż nie ma i nie tacy jak ja próbowali to sprawdzić.

I może jeszcze jedno, jeśli dotąd nie udało mi się was przekonać, że ten rzekomy guru finansowy to zwykły, sprawny naciągacz. Jedna z jego porad na temat inwestowania na giełdzie jest nielegalna zarówno w Stanach, jak i w Polsce. Wiele z pozostałych, nawet jeśli mają sens, są nie do zastosowania na polskim rynku. A reszta nie jest żadną tajemną wiedzą, na której posiadanie należałoby wydawać pieniądze czy choćby tracić czas. Dlatego na pytanie o tytułową grę pana Kiyosaki odpowiadam krótko: moim zdaniem jest to zwykła strata czasu i pieniędzy. Mając ich za wiele, wolałbym oddać biednym, niż wciskać do kieszeni szarlatanowi. Niczego pożytecznego nie nauczę się od człowieka, którego pierwsza książka nosiła tytuł: "Jeśli chcesz być bogaty i szczęśliwy, nie idź do szkoły." (oryg. "If You Want to Be Rich and Happy, Don’t Go To School," 1992).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.